Długo, oj długo, czekaliśmy na ten dzień a właściwie noc.
Wardruna nie jest po prostu zespołem, więc i koncert odbiegał od standardu. Rozpoczęcie - stosunkowo późno, po 21.00. Oczywiście żadnych supportów wcześniej. Żadnego strojenia się na scenie na oczach publiczności - wszystko dopiętę i gotowe, Wardruna wchodzi na scenę i zaczyna się... w tym momencie ciężko powiedzieć, czy to jeszcze koncert, czy to już obrzęd...
W ciągu kilka lat intensywnego fotoreporterowania podczas koncertów metalowych/rockowych/folkowych utwierdziłam się w przekonaniu, iż artysta jest kimś innym na scenie a kimś zupełnie innym prywatnie. Wchodząc na scenę zakłada odpowiednią maskę, wciela się w postać, którą pragnie być. Ci najlepsi na scenie w danym momencie stają się tą postacią, przekazują prawdziwe emocje i dają z siebie wszystko. To co robią na oczach publiczności - naprawdę przeżywają w sobie. Każdy zagrany dźwięk i wypowiedziany tekst jest dla nich prawdziwy. Często tacy ludzie mówią, że dopiero na scenie mogą poczuć się sobą. Jednak mimo tej szczerości scenicznej wiedzą, że to "tylko" ("aż"?) show. Podczas tego przedstawienia wcielają się w różne role - wojowników, kapłanów, magów etc. Kończąc stają się z powrotem zwyczajnymi ludźmi, często prywatnie wiodąc życie odbiegające znacznie od tego co głoszą w swoich utworach. Ściągają maskę swojej postaci i przebierają się w codzienność. Czasami widać to bardziej, czasami mniej... ale widać. Zupełnie inaczej jest w przypadku Wardruny.