niedziela, 20 października 2013

Wardruna - koncert w Oslo

Długo, oj długo, czekaliśmy na ten dzień a właściwie noc. Wardruna nie jest po prostu zespołem, więc i koncert odbiegał od standardu. Rozpoczęcie - stosunkowo późno, po 21.00. Oczywiście żadnych supportów wcześniej. Żadnego strojenia się na scenie na oczach publiczności - wszystko dopiętę i gotowe, Wardruna wchodzi na scenę i zaczyna się... w tym momencie ciężko powiedzieć, czy to jeszcze koncert, czy to już obrzęd... 

W ciągu kilka lat intensywnego fotoreporterowania podczas koncertów metalowych/rockowych/folkowych utwierdziłam się w przekonaniu, iż artysta jest kimś innym na scenie a kimś zupełnie innym prywatnie.  Wchodząc na scenę zakłada odpowiednią maskę, wciela się w postać, którą pragnie być. Ci najlepsi na scenie w danym momencie stają się tą postacią, przekazują prawdziwe emocje i dają z siebie wszystko. To co robią na oczach publiczności - naprawdę przeżywają w sobie.  Każdy zagrany dźwięk i wypowiedziany tekst jest dla nich prawdziwy. Często tacy ludzie mówią, że dopiero na scenie mogą poczuć się sobą. Jednak mimo tej szczerości scenicznej wiedzą, że to "tylko" ("aż"?) show. Podczas tego przedstawienia wcielają się w różne role - wojowników, kapłanów, magów etc. Kończąc stają się z powrotem zwyczajnymi ludźmi, często prywatnie wiodąc życie odbiegające znacznie od tego co głoszą w swoich utworach. Ściągają maskę swojej postaci i przebierają się w codzienność. Czasami widać to bardziej, czasami mniej... ale widać. Zupełnie inaczej jest w przypadku Wardruny.


Na koncert przyjechaliśmy z godzinnym wyprzedzeniem, ponieważ umówiliśmy się tam z norweskimi asatryjczykami (których swoją drogą było tam więcej, niż się spodziewałam). Ku naszemu zaskoczeniu w miejscu naszego spotkania siedzieli już wszyscy muzycy z Wardruny oraz ich rodziny i przyjaciele. To co mogę stwierdzić z pełnym przekonaniem - oni nikogo nie muszą udawać, są sobą i grają siebie od początku do końca. To grupa pogan, którzy dobrze wiedzą co robią. Tkwią głęboko w wierzeniach swoich przodków, są świadomi swoich korzeni, chcą wiedzieć więcej i doświadczyć więcej. I robią to. To widać, to czuć. Kiedy galdrują, kiedy przywołują bogów, duchy, przodków - dzieje się coś niesamowitego. Każdy, kto posłuchał twórczości Wardruny wie, że albumy tchną pewną mroczną obrzędowością. Ale na żywo... to znacznie, znacznie więcej! 

Koncert rozpoczął się utworem Ansur, w którym wziął udział również Lars Magnar Enoksen. Lars razem z Kvitrafnem prowadzi warsztaty galdr i trzeba przyznać, że jego głos nie ma sobie równych. Rekonstruując tą prawie zapomnianą sztukę, często używają dźwięków niespotykanych w naszych współczesnych, europejskich skalach muzycznych.

Ansur przeszedł płynnie w Hagal, który został wykonany nieco inaczej niż na pierwszej płycie. Również Kauna usłyszeliśmy (poczuliśmy?) w innej aranżacji - mocniejszej, intensywniejszej, głębszej.

Między utworami pojawiały się swoiste łączniki, coś czego nie można usłyszeć na albumach, nowe słowa, nowe dźwięki. 

Przy Rotlaust tre fell Ghaal prawie połamał statyw do mikrofonu, emocje i energia na scenie były tak silne, że wręcz namacalne. Podczas Algir (Stien Klarnar) wszyscy wstali rozkładając ręce na kształt śpiewanej właśnie runy. Jedynie bębniarz wybijał rytm a  galdr stawał się coraz bardziej żywy, pieśń wznosiła się w górę aż do piorunującego momentu kulminacji by później już spokojniej przejść do części Tognatale. 




Występ zakończył Helvegen. 
Bisów nie było. Nigdy nie ma. W końcu to nie był zwyczajny koncert...

1 komentarz: